Pomaranczowe Slonce

34 2 0
                                    

"ta kawa.. jest taka dobra.."  -zaszeptałem sam do siebie.

Smak owego wywaru, sam w sobie nie był nie wiadomo jaki niesamowity, lecz to co szło razem z nim. Uczucie. Nadawało mu charakteru, elegancji oraz wyjątkowości. Ta kawa bez uczucia współgrającego ze smakiem, to pustka. Przez mój mózg przechodzi milion myśli dotyczących kawy, lecz również także tych cięższych. Gorszych. Jednak tu, w moim małym i bezużytecznym rozumie nie ma "współgrania", wręcz można byłoby powiedzieć że to zwykła, niekończąca się pętla dołujących myśli do których jestem przyzwyczajony i z którymi żyję, odkąd pamiętam.

-biorę kolejny łyk kawy...

Gdy patrzę na odbicie w filiżance, widzę.. maskę, skorupę. Pustą wydmuszkę, która nie ma już sił na kolejny oddech, nie ma już sił na kolejne "dzień dobry" czy "przepraszam". Nie ma.. niczego w sobie prócz goryczy, żalu i smutku. Lecz to puste ciało, nie posiadające już szczęścia ani radości, próbuje przeżyć, chce walczyć i niestety, tak łatwo się nie poddaje. Odnoszę wrażenie, że mój wewnętrzny chaos jest spowodowany konfliktem mojej głowy, z moim ciałem. Nie mam też również zielonego pojęcia dlaczego uśmiecham się tylko gdy pije owy napój.

"to wszystko.. jest takie bez sensu."

Chyba zaczynam zapominać czym są uczucia, jeżeli w ogóle jeszcze trochę pamiętam czym one są oraz jakie emocje niosą wraz z sobą.

Chce wyjść.
Teraz.

Wychodząc z kawiarni zacząłem liczyć mijające obok mnie auta. Z kazdym kolejnym, malymi krokami zbliżam się do jezdni. Czuję ze monotonia mojego nedznego swiata zaczyna zanikać.
Czuję..
Wolność, wiatr powiewający moimi włosami oraz ekscytacje. Chciałbym być na tej drodze, po jej środku. Tylko na chwilę, tylko na sekundę.

Proszę.

Niczym strzal z karabinu, przepiekna chwile przerywa glosny, wysoki dźwięk. To klakson pedzacego w moja strone auta. Odruchowo wykonuje skok do tylu, mijając lśniąca sie karoserie wozu.

„nie tego chciałem."

Po chwili ekscytacji znowu wróciłem do tego samego swiata ktory otacza i przygniata mnie kazdego ranka, popołudnia oraz wieczoru. Moja glowa znowu laduje w dol, nie jestem godny patrzec przed siebie z zadartym nosem.
Nie potrafie tego zrobic, nawet podniesc pierdolonej glowy.
Bezradność i monotonia powrocily. Razem z moimi prostolinjnymi myslami.

Moje serce kolacze jak szalone, prawde mowiac teraz dochodzi do mnie co przed chwilą się stało. Nie załuje tego. Ani troche. Moc wyrwac sie, z czegos takiego..

Zaplaciłbym każdą cene, każdą czynność, ruch, wliczając smierć. 
Smierć, za kazdym razem gdy pomysle o tym slowie czuje sie jakoś inaczej. Czuje emocje, czuje nagłe zwiekszenie przeplywu krwi w moich okaleczonych juz zylach. Boze o co ja walcze, kogo chce oszukac. Całe moje życie, byłem piątym kołem u wozu. Nigdy już nie zrozumiem siebie ani innych, więc skoro tak to jaki sens ma dalsze zycie? Mówią że mężczyzna musi, a przynajmniej powinien posadzic drzewo, wybudować dom i spłodzić dziecko. A ja jedyne co sprawiam sobie i innym to ból, cierpienie oraz złe wspomnie zwiazane z ma osoba. Czy takowe zycie ma jakikolwiek sens? Czy sprawianie cierpienia innym przynosi jakiekolwiek dobre rezultaty w przyszłości. Mam nadzieje ze zostane ukarany za to cale marne zycie, któremu nie podolalem.

Odpowiem na to pytanie - Nie.

Tu nic nie ma sensu, a szczególnie zycie w ciaglej monotonii.

-Nie rozumiem..

Kocham drzewa, kocham smiech dzieci obok mojego domu bawiacych sie na placu zabaw, koch...
Nie potrafie kochac.
Nigdy nie potrafilem.

Wracajac przy akompaniamencie zachodzacego slonca dostrzegam moje mieszkanie. Wydaje sie blyszczec i swiecic przez owy blask przepieknej gwiazdy. Dlaczego ludzie nie doceniaja slonca? Jest ono.. takie piekne. Swoja elegancja rozswietla budynki, parki i nas, ludzi. A mimo tego nie potrafimy a nie spojrzec, a nie kiedy go unikamy. Mam wrazenie ze on tez chcialby aby ktos go pocieszyl, spojrzal na nie w swojej pelnej okazalosci, a nie go unikal. W koncu On tak mocno sie stara by nam dogodzic, nie dosc ze nas ogrzewa i to jeszcze umozliwia nam zycie. Zazdroszcze mu tej mocy.
Gdybym tylko ja mogl sprawiac ze ludzie beda czuli sie przy mnie milo i cieplo.
Moje mysli rozkazuja mojemu cialu wejsc do domu. Przechodzac przez prog drzwi, wita mnie cisza. Do pelnego zachodu zostalo jeszcze dziesiec minut, dzieki temu nie musze zapalac moich lamp. Siadam na kanapie, ktora cenie sobie ponad zycie. Mimo ze monotonia nie ustaje, czuje blogosc i ekscytacje gdy patrze na blyszczace sie na rozne odcieni pomarańczy slonce.
Nie mam sily wstac.

I juz nie bede jej miec.
Nie potrzebuje takiego zycia, nie potrzebuje ludzi dookola mnie skoro i tak mnie ignorują. Nie potrzebuje przytulenia, nie potrzebuje rozmowy..
Nim skonczylem dialog z samym soba, moje oczy zalewaja sie lzami.

Dlaczego nie potrafie niczego zmienic..

Kazdy na moim miejscu potrafi sobie poradzic, wiec czemu nie ja?
Tak mocno chcialbym znac odpowiedz na to pytanie.

Lagodny blask slonca ucicha, zostaje sam wsrod niemych mebli ktore bardzo dobrze znam. Wszystko jest takie same. Nic sie nie zmienia.

-Musze wziasc kapiel..

Jednakze, moje cialo odmawia, zdaje sie ignorowac moje gwaltowne blaganie o wykonaniu czynnosci.

-Czyli jednak moje zycie staje sie tylko gorsze.

Nagle moje mysli, marzenia oraz potrzeby zanikaja, czuje ze zaczynam sie hiperwentylowac.
Nie potrafie wzaisc oddechu.
Moj mozg zdaje sie proponowac jedyna opcje aby to zakonczyc..

Smierc.

Wrazenie i wyobrazenie smieci otaczajacej moja szyje narasta. Zaczynam sie usmiechac.
Czuje ekscytacje na sama mysl o niej. Istnienie rzeczy ktora sprawia ze kilkadziesiat lat twojego zycia, spedzonego i zmarnowanego czasu, wspanialych i tych zlych wspomnien przepada na zawsze jakis cudem sprawia ze odczuwam radosc. Nigdy nie bylem az tak blisko tej "rzeczy", nigdy rowniez nie pragnalem czegos az tak bardzo.

-Chyba czuje milosc.

Jestem chory, a to jedyna rzecz ktora powstrzyma mnie od roznoszenia choroby. W dodatku trwala.

Podchodze do mojej szafy ktora jest moja mala garderoba i zabieram z niej line. Do tej pory sluzyla mi do drognych napraw w moim miejscu zamieszkania, dopiero teraz widze jej ukryte znaczenie. Pierwszy raz od dziesieciu lat czuje do czegos pociag. Nie potrafie go powstrzymac. Owa lina zdaje sie byc ciepla jak przytulenie matki, ktorego tak wiele z nas nie doswiadczylo praktycznie nigdy.
Bez zbednego myslenia przywiazuje ja do uchwytu na worek bokserski znajdujacy sie pod sufitem. Nie wiedzac jak zawiazac prawidlowy slupel na mojej szyji, postanawiam zwiazac go na dwie kokardki.
W momencie nalozenia go na podstawe mojej glowy, zaczynaja dochodzic glosy z tylu mojej czaszki.

Szepcza: "zrob to co kochasz", "wymierz sobie sprawiedliwosc za wszystko co do tej pory zrobiles"

Ostatni raz zagladam za okno, widze matke ktora wola swoje dzieci z placu zabaw na kolacje. Wszystkie wydaja sie takie radosne. Zabieram wzrok z okna i patrze w gore, mam wrazenie ze moja mama robi to samo przez line.
Wola mnie do siebie.

-Mamo, Tato, Boże. Przepraszam za to jaki bylem, pozwólcie ze zmienię się dla was.

Mijaja sekundy od wypowiedzianych slow, zdaja sie byc strasznie krotkie.

-Dziekuję.

Czujac blogosc, milosc, radosc i szczescie odpycham krzeslo.

To już koniec opublikowanych części.

⏰ Ostatnio Aktualizowane: Jan 02 ⏰

Dodaj to dzieło do Biblioteki, aby dostawać powiadomienia o nowych częściach!

Matka.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz